Zaznaczam na wstępie, że to tylko moje zdanie…
Święta się skończyły. Nowy Rok to już przeszłość. Nastał poniedziałek. Pachnę dziś Aki (niszowej marki Tann Rokka), ale recenzji nie będzie teraz. Nie chcę robić za histeryka, ale chyba mam dołek węchowy. Nie, nie mam kataru i z nosem wszystko ok. Po prostu podczas świąt otarłem się o bezwonność, a raczej nie tyle bezwonność, co naturalny zapach (czystego oczywiście) ciała. Perfumy go niszczą. Obdzierają ludzi z lekko migotliwej, niesamowicie subtelnej poświaty woni a do tego głośno i stanowczo narzucają siebie same.
Jeszcze rok, dwa i trzy lata temu wyjście z domu bez perfum było dla mnie czymś niemożliwym. Dziś robię tak coraz częściej. Dopiero jednak podczas tej przerwy miałem kilkudniowe ciągi z bezzapachowym dezodorantem i to podczas nich poczułem znacznie więcej, niż zazwyczaj. I dotyczy to nie tylko aromatu potraw, przypraw, choinki, o czym pisałem powyżej.
Przyszła do mnie butelka Rock Crystal, próbowałem zmierzyć się z mnóstwem próbek i klasykami, które stoją na półce u mojej mamy i kuzynki. Nie wyszło! Jedynie Tea Rose obroniło honor perfum w moim nosie i dało się nosić, choć też bardziej jako przerywnik bezwonności, a nie pachnidło wybrane z wielkiej chęci.
W ten sam sposób spędziłem Sylwestra. I nie żałuję. Bezwonność w pewien magiczny sposób mi odpowiada. Jest lekka, niezobowiązująca i seksowna…
Fot. z menscience.com