Lalique L’Amour prezentuje się tragicznie. Dla mnie ma twarz kobiety z kostnicy. Denatki. Przenikliwy ziąb sprawia, że wonne cząsteczki nie mogą poderwać się w górę, nie mogą zapachnieć.
Kompozycja pełza po skórze i tworzy chemiczną pajęczynę z białych kwiatów skropionych skąpo sokiem z niedojrzałych, zielonych cytrusów.
Powiedzmy sobie wprost – to nie są perfumy. To jest uosobienie totalnej nijakości i śmierci sztuki perfumeryjnej. Rozczarowanie jest tym większe, że L’Amour to Lalique.
A marka ta od zawsze kojarzyła mi się z kompozycjami dobrymi, wybitnymi, trudnymi wręcz. W niebyt odeszły czasy Perles, Nilang, Encre Noire… Dziś Lalique to tylko ładne flakony i mizerny zapaszek w środku.
Rozwój jest trójstopniowy. Chociaż tyle dobrego. Najpierw znikają niedojrzałe cytrusy. Później zostają plastikowe, rozwodnione kwiaty. Na samym zaś końcu na scenę wlatują tony białych, szpitalnych prześcieradeł. W ich rolach występuje piżmo. Białe piżmo, czyli to otrzymane w laboratorium.
Ale nie ma tego złego. Lalique L’Amour na pewno świetnie się sprawdzi w roli zapachu do szpitala. Neutralny, nietrwały, niosący skojarzenia ze sterylnością i czystością sali operacyjnej. Czego chcieć więcej?
Nuty: jaśmin, gardenia, bergamotka, tuberoza, piżmo, róża, neroli, drewno sandałowe, drewno cedrowe
Twórca: Nathalie Lorson
Rok powstania: 2013
Cena, dostępność, linia: za 100 mL wody perfumowanej zapłacimy 359 zł
Trwałość: mizerna, około 3-4 godzin